Aktualności

Pomoc w słusznej sprawie

13.05.2022 • Daniel Niezdropa

Ewa jest kolejną bohaterką, chociaż wiemy, że to stwierdzenie mogłoby się jej nie spodobać (skromna osoba), która w trudnym czasie dla Ukrainy, daje z siebie ile tylko można, aby dotrzeć z pomocą do miejsc, w których ludzkie cierpienie jest okupione wieloma tragicznymi epizodami, które przyniosła wojna. Ewa Maszer, policjantka ze stołecznego Wydziału do walki z Korupcją zaangażowała się tak mocno w pomoc Ukraińcom, że kupiła dostawczego busa, nawiązała liczne kontakty, między innymi z Lotniczym Pogotowiem Ratunkowym, Lions Clubs International, Fundacją Pamięci Narodów, ale też z ukraińskimi policjantami. Wciąż pomaga i jak mówi, przestać nie zamierza.

OD MYŚLI DO CZYNU

W ostatnich numerach wiele miejsca poświęcaliśmy pomocy uchodźcom z Ukrainy, pisaliśmy o zaangażowaniu się w służby, pomoc, profilaktykę, przedstawiliśmy też Wam bardzo osobistą historię policjantki Marty, której dom stał się azylem spokoju i bezpieczeństwa dla mamy i córki z Ukrainy. Pokazaliśmy tymi publikacjami, że dobroć jest w nas wszystkich, a takie przykłady udowadniają, jak blisko ludzi i ich problemów są policjanci, policjantki i pracownicy cywilni z naszych jednostek, gotowi wspierać i chronić tych, którzy uciekają przed wojną i bardzo pragną, aby ktoś wyciągnął do nich pomocną dłoń. Tych dłoni są tysiące w naszym kraju, ale też w stołecznym garnizonie. Każdego dnia rodzi się kolejna historia, w której pokazujemy, że niesienie pomocy to naturalny ludzki gest. Rozmawiając z wieloma osobami, niejeden raz słyszeliśmy stwierdzenia: „nie jestem bohaterem/ką”, „to nic wielkiego, robię swoje po prostu”, „nie mogłem/am zrobić inaczej, „czułem/am, że muszę pomóc”. Jedni służą, drudzy działają w wolontariacie. Wszyscy uważają, że to co robią - to tylko zwykły ludzki gest, ale my wiemy, że trzeba być nie tylko wrażliwym, ale i bardzo odważnym, żeby wyjechać tam, gdzie jeszcze niedawno toczyły się walki, ginęli ludzie, do prawdziwego wojennego kotła. Tam wciąż żyją osoby, czekające na pomoc, których domy zostały zniszczone, uszkodzone, a nawet zrównane z ziemią. Są tam potrzebujący, są szpitale, które dzięki wsparciu między innymi Polski, świadczą pomoc rannym i chorym. Nie ma tam limitu na pomoc, bo ona jest cały czas potrzebna. Dlatego w tym artykule przedstawiamy historię policjantki Ewy Maszer ze stołecznego Wydziału do walki z Korupcją, która poszła o krok dalej. Widząc, ile ludzkich tragedii rozegrało się w Ukrainie, ile matek z dziećmi i starszych ludzi musiało uciekać, niekiedy ryzykując życie, aby nie stać się celem i ofiarą rosyjskich bomb i rakiet oraz karabinowych kul, postanowiła działać. Od myśli do działania nie potrzebowała dużo czasu. Zorganizowała wspólnie z innymi osobami zbiórkę charytatywną jedzenia i medykamentów potrzebnych w Ukrainie. W dzień planowanego wyjazdu nadal nie miała czym jechać, nie udało się zdobyć busa, który pojechałby w głąb Ukrainy, nikt też nie palił się aby tam jechać. Ewa nawiązała kontakty z ukraińskimi policjantami, a następnie w dzień planowanego wyjazdu kupiła dostawczego busa, którego nazwała „Złomkiem” i ruszyła do Ukrainy. Złomek to chyba tak nie do końca właściwa nazwa, bo pomimo tego, że miał już niezły przebieg, to w czasie wyprawy w okolice Kijowa - Buczy, Borodianki i Ivankiva, sprawował się dzielnie i dostarczył do potrzebujących lekarstwa, jedzenie, środki higieniczne, także dla małych dzieci. Postawę Ewy docenili szczególnie ukraińscy policjanci. W ich oczach ta z wyglądu niepozorna kobieta, stała się prawdziwym bohaterem. Nasza policjantka nie zakończyła swojej misji po powrocie do kraju. Oddała „Złomka” w ręce mechanika i już zaplanowała kolejny wyjazd. Żeby jednak wszystko zrozumieć, przeczytajcie jak to się zaczęło. Każdy kolejny wers tej opowieści spowoduje przyspieszone bicie serca i sprawi, że oczami wyobraźni znajdziecie się w Ukrainie i zobaczycie wspaniałych wojowników, bohaterów i ludzi, którzy walczą o swój kraj i czekają na pomoc.

Postanowiliśmy odejść od konwencji wywiadu, zadawania kolejnych pytań rozmówcy. Poprosiliśmy tylko o jedno: Ewa, opowiedz nam o tym wszystkim co przeżyłaś i zobaczyłaś. I zaczęła się bardzo uczuciowa i pełna szczerości narracja. Poczujcie zatem to ciepło i zobaczcie, jak można czynić dobro w słusznej sprawie.

OPOWIEŚĆ EWY

Od początku napaści Rosji na Ukrainę, czułam, że muszę działać, że muszę pomóc i coś zrobić. Brałam udział w zbiórkach, przekazywałam rzeczy, pieniądze. Założyłam ze znajomymi grupę na whatsappie o nazwie „Wsparcie dla Ukrainy”. Kiedy usłyszałam, że pojawiła się możliwość pełnienia służby na polsko-ukraińskiej granicy, od razu się do niej zgłosiłam. W ten sposób trafiłam do Hrubieszowa. Mieliśmy tam pod opieką przejście graniczne i punkt recepcyjny. Wtedy zobaczyłam i zdałam sobie sprawę z czym będziemy się mierzyć, z jakim ogromem pomocy, logistyki, wyzwań, cierpienia. Spotkałam tam mnóstwo wolontariuszy, darczyńców, osób pomagających na wszelkie możliwe sposoby. Transport, zakwaterowanie, jedzenie, otwarte domy, serca - to wszystko było nieprawdopodobne. Oczywiście, jak zawsze, pojawili się też tacy, którzy nie mieli dobrych zamiarów, jednak na szczęście wciąż są w zdecydowanej mniejszości. Stopniowo uczestniczyłam w poznawaniu i współpracy z naprawdę wyjątkowymi i zaangażowanymi w pomoc ludźmi. Z punktów recepcyjnych udało się zabierać rodziny, zorganizować im transport i zakwaterowanie, wyżywienie, leczenie, odzież. Warszawa, Biała Podlaska, Olsztyn, Katowice, to tylko niektóre kierunki, dokąd pomogliśmy się udać.

Po powrocie z granicy nie mogłam się odnaleźć, czułam, że nic nie robię, było mi ciężko, brakowało mi działania …. Dalej jednak robiliśmy zbiórki, wysyłaliśmy transporty na Ukrainę, do konkretnych miejsc i placówek, ale w większości nie dochodziły one do celu. Najczęściej utykały gdzieś w magazynach we Lwowie. Wtedy właśnie pojawiła się inicjatywa i potrzeba zorganizowania zbiórek i transportów celowych, które dotrą do miejsca przeznaczenia.

Padło hasło - Bucza. Na nazwę tej miejscowości wszyscy darczyńcy zareagowali z wielkim współczuciem i chęcią pomocy. Zbiórka przeszła najśmielsze oczekiwania. Była organizowana wśród znajomych - mieszkańców Warszawy i okolic, Białej Podlaskiej, ale także przy wielkim wsparciu pracowników Lotniczego Pogotowia Ratunkowego i Lions Clubs International (kom. filantropijna organizacja pozarządowa skupiająca 1,4 miliona wolontariuszy na całym świecie). Pomoc była skierowana właśnie do Buczy. Wiedziałam, że o moich planach i o tym, że będę na Ukrainie nie powiem rodzinie. Nie chciałam ich martwić.


Foto: Archiwum prywatne Ewy Maszer

Kilka dni przed wyjazdem okazało się, że pojawiły się trudności w zrealizowaniu transportu do Buczy. Nie było chętnego, aby pojechał w tamto miejsce, nie można było znaleźć busa, którego ktoś pożyczy na jazdę w głąb Ukrainy. Były też problemy logistyczne związane z godziną policyjną, nieznajomością terenu, block-postami, zamazanymi znakami (żeby Rosjanie nie dotarli do Kijowa), ale najbardziej absorbowało mnie to, że nie mam czym pojechać. Byłam zdeterminowana. Nadchodził dzień wyjazdu, piątek. Nie dawało mi to spokoju. Musiałam zrealizować „Buczę”. Skontaktowałam się z policjantami z Kijowa i Lwowa. W ten sposób poznałam szefa Patrolowej Policji w Kijowie - Jurę. Komendant kijowskiej Policji powiedział, że Bucza otrzymała pomoc humanitarną, ale w obwodzie kijowskim są inne miejscowości, które były pod okupacją Rosji i bardzo potrzebują pomocy, w tym Borodianka. Komendant z Kijowa zaproponował, żebym dojechała do obwodu kijowskiego z policjantem ze Lwowa. Przyszedł piątek, dzień wyjazdu. Nie mam busa, nie mam transportu. Wiem tylko, że policjant ze Lwowa ma pojechać ze mną w głąb Ukrainy. Stwierdziłam że muszę coś zrobić…. Tego samego dnia udało mi się kupić busa, który otrzymał imię „Złomek”. Od razu wstawiłam go do mechanika, a o 20-tej został załadowany i wyruszyłam w drogę. Po przekroczeniu granicy, na terenie Ukrainy, poznałam kapitana Jaremę Ozhybko - Dowódcę Batalionu Patrolowej Policji we Lwowie - razem ruszyliśmy do obwodu kijowskiego.


Kapitan Jarema Ozhybko Dowódca Batalionu Patrolowego Policji we Lwowie
Foto: Archiwum prywatne Ewy Maszer

Nie do końca zdawałam sobie sprawę, że w głębi Ukrainy, już poza Lwowem (gdzie jak jest ropa to jest limit tankowania) nie ma oleju napędowego w sprzedaży, a w obwodzie kijowskim dostępny jest jedynie dla wojska i służb, ale Złomek był zatankowany pod korek. Te obrazy mam cały czas w pamięci. Droga do Kijowa to niezliczona ilość block-postów, kontroli. Czym bliżej stolicy Ukrainy, tym bliżej do prawdziwych realiów wojny. Zniszczone domy, rozjechane przez czołgi barierki, ostrzelane i rozjechane przez czołgi cywilne samochody na poboczach, spalony sprzęt rosyjski, samochody opancerzone, czołgi, zamazane znaki dotyczące kierunku drogi do Kijowa, nazw miejscowości. W Kijowie od godziny 21 była tzw. godzina komendancka (policyjna), a my mieliśmy do stolicy jeszcze 40 minut i ponad 60 km do pokonania. Utknęliśmy w ogromnym korku. Stwierdziliśmy, że trzeba to objechać bokiem. Pojechaliśmy wzdłuż głównej drogi, przez niewielkie wioski i lasy. Co chwilę były punkty kontrolne. Było ich coraz więcej, zapadał zmrok, a drogi nie miały oświetlenia. W pewnym momencie z lasu wyszli kolejni żołnierze, a mój ukraiński kolega struchlał. Podeszli do nas, otworzyliśmy okno, wymiana kilku zdań i Jarema się rozluźnił. Ruszyliśmy dalej i usłyszałam od niego: „uff… na szczęście to nasi”. Powiedział mi, że można się jeszcze natknąć na niedobitki rosyjskich żołnierzy.


Major Jurij Zozulija Dowódca Oddziału Patrolowego Policji w Kijowie
Foto: Archiwum prywatne Ewy Maszer

Dotarliśmy w końcu do Kijowa, gdzie nocowaliśmy w komendzie Policji. Tam poznałam Anię - kijowską policjantkę, matkę 6-letniej dziewczynki, którą zostawiła w Polsce, w Warszawie. Zapytałam ją, kiedy się zobaczy z córeczką, kiedy ją odwiedzi? Odpowiedziała ze smutkiem i bólem, ale też z wielką wiarą - „Jak wygramy”. To kolejne smutne oblicze wojny.

Po przyjeździe, po około godzinie, ogłoszono alarm przeciwlotniczy. Na początku było lekkie zdenerwowanie, ale zmęczenie i nieprzespane wcześniej dwie noce sprawiły, że po dwóch godzinach alarmu zasnęłam. Rano wyruszyliśmy z Jaremą i Jurą - do miejsca, gdzie potrzebna była pomoc humanitarna, jedzenie, leki, środki czystości itp. Na artykuły medyczne było największe zapotrzebowanie.Jednak na liście, jaką otrzymaliśmy wcześniej - na pierwszym miejscu były worki na zwłoki. To było naprawdę trudne psychicznie, jedziesz do ludzi, którzy cudem przeżyli bestialski atak wojsk rosyjskich, do ludzi którzy ocaleli, chcesz dać im nadzieję, tak po ludzku najzwyczajniej pomóc, nawet przytulić i pocieszyć, a tu - worki na zwłoki, prośba o jak największą ich ilość. W sumie zawiozłam ich około 700 sztuk.

Z drogi kijowskiej zjechaliśmy na wysokości Makarova przez Lipówkę do Borodianki. Już po zjeździe zobaczyłam na poboczu półokrągłe metalowe przedmioty… To były miny, pozostawione przez okupantów.



Stopklatki z autentycznych filmików nakręconych w Ukrainie przez bohaterkę naszego artykułu, pokazujące rozmiar zniszczeń i tragedii.
Foto: Archiwum prywatne Ewy Maszer

Widok miasteczek przez które przejeżdżaliśmy był naprawdę przytłaczający, szczególnie Borodianki - tego widoku nie zapomnę nigdy. Zabłąkani ludzie, próbujący zapanować nad czymkolwiek w swoim życiu, kompletnie zniszczone budynki, spalone, ostrzelane bloki mieszkalne, często już tylko same gruzy, a w nich dziesiątki, a może nawet setki ciał, które ratownicy próbowali wyciągać z obawą, że gdzieś może być jeszcze mina, bo te były podkładane w różne miejsca. Wszędzie gruz, rozbite szkło, porozrzucane rzeczy, czasem ślady krwi i nie tylko. Droga była przejezdna, bo wszystkie przedmioty na niej leżące zostały zepchnięte, aby ją udrożnić. Pobocza pełne samochodów cywilnych ostrzelanych, spalonych, rozjechanych przez czołgi - to było nagminne! W niektórych jeszcze ciała: dzieci, dorosłych, całych rodzin. Jeszcze nie wszystkie ciała udało się posprzątać - na tych samochodach były naklejone kartki z napisem „trupy”. Jadąc przez Borodiankę, przez ponad 5 minut nagrywałam film. Wszystko zniszczone. To nie jest jeden punkt, jeden budynek, to całe miasta, rejony - zostały tak potraktowane i są tak zniszczone. W telewizji tego nie widać. Nie uświadamiasz sobie tego, dopóki sam nie zobaczysz. Będąc tam, masz wrażenie, że świat stracił kolor, a wszystko jest w czarnych i szarych barwach, nawet ludzie wydają się ubrani tylko w takie kolory.

Pojechaliśmy dalej, do Ivankiva, w Zonie Czarnobylskiej. Miasteczko (wieś), które jako jedyne w okolicy miało czynny, ocalały punkt medyczny na okolicznych 86 miasteczek/wsi. Cała droga to obraz zniszczeń i ludzkiego nieszczęścia, stanowisk rosyjskich, czołgów, samochodów opancerzonych, zniszczonych samochodów cywilnych, budynków, zwalonych mostów. Mosty uzupełniono tymczasowo mostami pontonowymi, tak trzy razy przeprawialiśmy się przez Dniepr jadąc do Ivankiva. Ruch był wahadłowy, a więc były korki. Samochody jedynie osobowe i pojazdy wojskowe. Nie widziałam żadnych busów czy pomocy humanitarnej. Po tej drodze ciężko byłoby dojechać, poza tym zniszczenia były i są dość duże, dlatego zorganizowano objazdy, przez lasy, wąwozy, wsie. Trudno gdziekolwiek trafić. Gdy dotarliśmy do Ivankiva, to mężczyzna stojący na poboczu, na migi prosił o jedzenie. Nie ma tam sklepów, często nawet domów nadających się do zamieszkania, wszystko zostało zniszczone.

Tam gdzie stacjonowali Rosjanie została pustka i zniszczenia. Czujesz, że patrzą na Ciebie twarze, jakby… bez duszy, bez przytomności, wykonując mechanicznie czynności, jakby pozbawieni emocji. Wydają się być nieprzytomni z bólu, szoku, nie zważający na swoje rany, chcący nie wiedzieć i nie pamiętać kogo stracili, co ich spotkało, co przeżyli.


Foto: Archiwum prywatne Ewy Maszer

Dostarczyliśmy transport rzeczy medycznych, jedzenia i środków czystości do punktu medycznego/przychodni, z której mieszkańcy pobierają te rzeczy. Punkt medyczny, ale bez wody. W pewnym momencie weszła starsza kobieta, w wieku ponad 70 lat, postrzelona w lewę rękę, która od łokcia zwisała jej bezwładnie, wzięła mnie za personel medyczny, powiedziała, że przyszła na zmianę opatrunku. Gdy usłyszała, że nie jestem Ukrainką - przestała zajmować się swoją ręką i od razu zapytała czy mam coś do jedzenia. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się na „rynku” obok karetki, gdzie z pomocy medycznej korzystali mieszkańcy. Wystarczyła dosłownie chwila, żeby kolejka przeniosła się do mojego na polskich numerach busa, kolejka ludzi pytających o jedzenie. Wyjaśniłam, że leki i jedzenie zostawiliśmy w przychodni nieopodal. Zapytali się czy jesteśmy z Polski - odpowiedziałam, że tak. Wtedy na ich twarzach pojawiło się wzruszenie, dziękowali Polsce za pomoc, za wsparcie. Mówili, że stracili brata, ale zyskali najlepszą i najukochańszą siostrę, Polskę. Byłam wzruszona, ale też bezradna wobec ogromu nieszczęść i pomocy jakiej potrzebują ci ludzie.


Foto: Archiwum prywatne Ewy Maszer

Trudno było stamtąd wyjeżdżać, wciąż kotłowały mi się w głowie (i do tej chwili kotłują) myśli - co jeszcze mogę zrobić? Jak jeszcze mogę pomóc? Jak mogę im ulżyć? Nawet ta niewielka, w ogromnej skali nieszczęść i potrzeb, pomoc jest cenna, choćby dla kilkudziesięciu osób.

Jak wracaliśmy z Ivankiva, dowódca Policji z Kijowa - Jura zatrzymywał się na drodze, a następnie wjeżdżał w głąb lasu, prosił żeby na niego poczekać. Dopiero później dowiedziałam się, że odwiedzał swoich zabitych kolegów.

Jura to niesamowity człowiek, bardzo oddany Ukrainie i swojej pracy, ale też bardzo smutny. Wiedziałam, że cierpi i myśli o kolegach i przyjaciołach, którzy zginęli, a z drugiej strony podziwiałam go za to, ile jest w nim wiary, odwagi i siły, niezłomności i jak wiele szacunku ma dla Polaków.

Rozstaliśmy się, każde z nas ruszyło w swoją stronę. Wiedziałam, że jeszcze tam wrócę i mam nadzieję, że zobaczę się ze wszystkimi poznanymi osobami. Są wyjątkowe. Oni wszyscy walczą, mimo bólu, strachu, strat - z przekonaniem, że odniosą zwycięstwo. Moje „ryzyko” jest więc niczym wobec tego, co oni przeżywają. Niewyobrażalne. Są dla mnie bohaterami i ZWYCIĘZCAMI.

Będąc w Ukrainie słyszałam różne tragiczne historie. W jednym z miasteczek, w których byliśmy, opowiadano mi, że Rosjanie więzili przez 2 tygodnie 13 letnią dziewczynkę, którą gwałcono, a później znęcano się nad nią, wtłaczając w każdy otwór jej ciała piankę montażową. Takie historie i obrazy ciał - choć wiele już uprzątnięto - były częste. Tak jak często widziałam samochody ciężarowe z platformą ładunkową, a na niej czarne, wypełnione worki. Na samochodach były kartki z napisem „gruz 200”, tzn. zwłoki. Gruz 300 to ranni.

Wszyscy z którymi spotkałam się w Ukrainie, od mieszkańców, poprzez dyrekcję i personel medyczny, policjantów - wszyscy oni dziękują Polsce za przyjęcie ich rodzin pod swoje dachy, za żywienie, leczenie, transport, ciągłą pomoc i wsparcie. Oferują pomoc! Oni! W takiej sytuacji! Niebywałe!

Zgodziłam się na ten artykuł, bo może kogoś zarażę chęcią pomocy, czasem niestandardowej - tym, że nie należy w niej ustawać, że jest wciąż potrzebna. Może też ktoś wspomoże mnie w kolejnych zbiórkach, transportach, a może znajdzie się osoba, która ma do dyspozycji busa mogącego jechać w głąb Ukrainy i jest gotowy na trudną wyprawę.

Moje działania nie są niczym wyjątkowym, a prawdziwy przykład nadzwyczajnej odwagi i siły pokazują sami Ukraińcy. Mam wciąż w pamięci obrazy, które widziałam, krzywdy, historie, których wysłuchałam i łzy, które zostały wylane na moje ramię. Czasem nie wiadomo co powiedzieć - wtedy po prostu trzeba być, przytulić i wspólnie pomilczeć, bo słów brakuje. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że tak należy się zachować i że jest to niezbędna pomoc w słusznej sprawie. Poznałam wyjątkowych ludzi, szczególnie ukraińskich policjantów Jaremę, Jurę i Annę, pełnych wrażliwości, zaangażowania, … złości i chęci walki o wolność Ukrainy. Niezłomne jest ich nastawienie do walki i niezachwiana wiara w zwycięstwo. Trzeciego maja ponownie ruszam do obwodu kijowskiego, na pewno nie ostatni raz pojadę z pomocą do Ukrainy.

TO JESZCZE NIE KONIEC

POMOC W SŁUSZNEJ SPRAWIE wciąż trwa. Jeżeli ktoś jest zainteresowany chęcią nawiązania współpracy z Ewą Maszer, prosimy o kontakt z naszą redakcją. Każdą taką prośbę przekażemy naszej wolontariuszce, która łączy w sobie same najlepsze cechy, nie tylko funkcjonariusza, ale przede wszystkim człowieka, wrażliwego na ludzką krzywdę.