Sylwetki

Napotkana wioska, napotkane miejsce

30.01.2014 • Dominik Mikołajczyk

Swoją przygodę z Policją podinsp. Agnieszka Więch zaczęła w 1992 roku. Pewnego dnia usłyszała w Kurierze Warszawskim TVP, że trwa nabór kobiet do Policji. Zdała maturę, przeszła przez kolejne etapy kwalifikacji i tak, służy 22 rok.

Policjant: podinsp. Agnieszka Więch
Staż w Policji: 22 lata
Jednostka: Zespół Kontroli - KPP Pruszków

Od 10 lat pracuje w komendzie powiatowej w Pruszkowie. Rozpoczynała swoją ścieżkę zawodową na warszawskiej Pradze Południe w ,,patrolowce”, a następnie w wydziale ds. nieletnich. Później trafiła do inspektoratu - dzisiejszego zespołu kontroli. Prowadzi postępowania skargowe, wyjaśniające, dyscyplinarne. To nie jest praca, którą może i chciałby się zajmować każdy policjant.

Relaks

Po wyczerpujących dniach pracy, wyeksploatowaniu siebie na maksa ma swoją odskocznię. Są to podróże. Chodzenie po górach traktowała zawsze jako część stylu swojego życia. W polskie Tatry, Karkonosze czy Bieszczady wybiera się zawsze ze sprawdzoną przez lata koleżanką. Wspólnie planują trasy i skrupulatnie je realizują. Mają do siebie pełne zaufanie. Polskie góry niosą za sobą spokój, który należy się im po wyczerpującej służbie. To tam Agnieszka odnajduje pełną harmonię. Tam też poznaje fantastycznych ludzi - pełnych życzliwości, serdeczności i bardzo pomocnych. W górach inaczej biegnie czas. Ludzie żyją wolniej i spokojniej. Nigdzie się nie śpieszą. A im biedniejsi, tym więcej w nich ludzkiej życzliwości.

Dwufuntówki

- Przed 6 laty będąc u moich znajomych w Londynie mówi podinsp. Agnieszka Więch - zobaczyłam, że wrzucają do skarbonki dwufuntówki. Zmobilizowało mnie to do oszczędzania kupiłam dużą skarbonkę i zaczęłam wrzucać do niej wszystkie 5 złotówki. Trwało to około 3 lat. Uzbierałam kwotę na pierwszą moją niezapomnianą wyprawę do Ameryki Południowej. Byłam tam prawie miesiąc. Odwiedziłam Peru, Boliwię, Chile i Argentynę. Ameryka Południowa urzeka nie tylko pięknymi, surowymi Andami i pozostałościami inkaskich budowli. Nie mogę nie wspomnieć o cudownych widokach na płaskowyżu Altiplano, zachodzie słońca na pustyni Atakama, nieziemskiej Salar de Uyini z pięknymi lagunami i tętniącej zielenią dżungli. W Boliwii, na jednej z wysp na jeziorze Titicaca,  mieszkaliśmy na kwaterze u gospodyni Fernandy. Kobieta była niskiego wzrostu,  jak reszta mieszkańców jej wioski, w którym prąd był tylko w kościele i niewielu innych miejscach. Kiedy Fernanda dowiedziała się od moich współtowarzyszy, że w Polsce są wielopiętrowe domy,  nie mogła w to uwierzyć. Dla niej cały świat miał wysokość wyspy i znajdujących się tam budynków. Nie ma tam telewizji, radia czy innych środków łączności, mieszkańcy wyspy nie mają możliwości poznania lub zobaczenia innych krajów i obyczajów. Tam czas biegnie swoim niespiesznym rytmem. Jednak ludzie ci mają dar do gotowania smakowitych potraw prawie z niczego. Fernanda zrobiła nam przepyszne placki.

W podróżach piękne jest to, że gdziekolwiek się jest, za każdym razem trafia się na wyśmienite smaki. I można poznawać nie tylko ludzi, kraj, zwyczaje, obyczaje ale również ich smak, a za czym idzie  i zapach. My Polacy nie zawsze jednak akceptujemy niewystarczający dla nas stan czystości w krajach Ameryki Płd, czy też azjatyckich. Tam, nasz sanepid miałby co robić, byliby załamani – śmieje się nasza rozmówczyni.

Indochiny

- Rok później – wspomina Agnieszka - pojechałam do Azji. Zwiedziłam Tajlandię, Wietnam, Laos, Kambodżę. Jednym z najmniej ucywilizowanych miejsc w Azji nadal jest Laos. To tam przeżyłam największą do tej pory, przygodę. Tak…, teraz to nazwę przygodą. Jednak wtedy nie wyglądało to zbyt fajnie. Nasz pilot poprowadził nas w głąb dżungli. Planowaliśmy na kolację i nocleg zatrzymać się – jak to ujął pilot - w „napotkanej wiosce”. Wyruszyliśmy rano z nowiuteńkim GPS-em i zapasem jedzenia i picia na jeden dzień. Zabłądziliśmy, nikt z nas nie wiedział wtedy, że tereny laotańskiej dżungli nie są naniesione na żadną mapę, a specyfika jej terenu rządzi się swoimi prawami. Utknęliśmy w sercu dżungli, bez wody i jedzenia. Spaliśmy na stromych zboczach, zaparci nogami o pnie drzew. Co po nas chodziło tej nocy, pozostaje tajemnicą. Nawet nie chcę myśleć. Po przebudzeniu zjedliśmy dwie mandarynki i jeden baton (na 6 osób) i poszliśmy szukać drogi powrotnej. Kiedy znaleźliśmy nurt rzeki, piliśmy wodę jak domową kranówę pomimo, że w Azji zaleca się picie butelkowanej wody.  Idąc dalej wzdłuż rzeki dotarliśmy do naszej wioski. Radości nie było końca. Po drodze widzieliśmy, jaka w Laosie panuje bieda. Tamtejsze domy to ściany zbudowane z wyprostowanej blachy z beczki, ze styropianu, z trzciny, a dachy z kilku desek. Choć tubylcy żyją w trudnych warunkach, nie przeszkadza im to być ciepłymi i życzliwymi  ludźmi. Ile w nich było serdeczności, radości i chęci pomocy. Zdarzają się jednak incydenty. W Wietnamie moja współtowarzyszka suszyła sobie buty. Spuściła z nich oko tylko na 2 minuty i już było po nich. Tak więc, wszędzie turyści narażeni są na oszustów i naciągaczy i nierzadko na dodatkowe koszty.

Czas na szczyt w Tanzanii

- Do tej wyprawy przygotowałam się jak do każdej innej – przypomina sobie Agnieszka.Ekwipunek uzupełniłam o bardzo ciepły śpiwór i buty, które zresztą później oddałam mojemu pilotowi Abu, który z przejęciem patrzył, to na swoje ubogie kamaszki, to na moje traperki. I tak do Polski, wracałam w lutym w japonkach. Oddałam mu je po zejściu z Kilimandżaro. Zwyczajowo po zejściu ze szczytu uczestnicy zostawiają Tanzańczykom odzież i wyposażenie, które z całą pewnością przyda się im w codziennej pracy. My podtrzymaliśmy tę tradycję.

Pierwszy dzień wchodzenia na wierzchołek był przyjemnym spacerem. Trzeciego dnia skończyła się wszechobecna dotąd zieleń i zaczęły skały przetkane endemicznymi palmami. Tanzańczycy nie mogli zrozumieć, że na dwutysięcznych szczytach polskich gór nie ma zieleni. Nie rozumieją też pór roku, które dyktują klimat naszego kraju, ale doskonale wiedzą, że Europejczyk ma prawo odczuwać dolegliwości zawiązane z chorobą wysokościową.  Powyżej 5 tys. m n.p.m. można poczuć jej skutki. Objawia się ona bólem głowy, mięśni, osłabieniem i ogólnym złym samopoczuciem. Na takiej wysokości jest rzadsze powietrze, a ciśnienie niższe. Po piątym dniu, o północy (teren nocą jest związany mrozem, a nie jak w ciągu dnia błotnisty) ruszyliśmy w stronę naszego przeznaczenia – szczytu Uhuru Peak – najwyższego wzniesienia w masywie Kilimandżaro. Siedem osób dotarło na szczyt przed 6.00 rano.  Dech zapierało. Towarzyszyły temu takie uczucia, które trudno opisać. Zapomina się wtedy o zmęczeniu, nie czuje się zimna. W planach mieliśmy obejrzenie wschodu słońca, jednak niebo było  zamglone i chmury rozpościerające się poniżej poziomu szczytu wszystko zasłoniły. Temperatura sięgała wtedy -30˚C i z tego też powodu spędziliśmy na szczycie  niespełna pół godziny. Podczas zdobywania szczytu poznawałam kulturę tubylców. Są to ludzie bardzo szczerzy i otwarci na turystów, chętnie uczą się słów w obcych językach. Sytuacja rodzinna zmusza ich do pracy w ten czy inny sposób, np. pomagają turystom w wyprawie na szczyt góry. Dzielą się  swoją wiedzą i doświadczeniem, cieszą po udanym zdobyciu szczytu. Słuchając ich miałam niejednokrotnie wrażenie, że my Polacy, żyjemy w jakiejś skorupie. Dbamy przeważnie o to, by mieć i przez pryzmat przedmiotów, którymi się otaczamy oceniamy stopień naszego szczęścia i zadowolenia. Tymczasem dobra materialne  dla tamtejszych ludzi są wtórne. Ogromną wagę przykładają do przyjacielskich relacji, odwzajemnienia uśmiechu. Nagrodą za zdobycie szczytu był dla nas kilkudniowe lenistwo na Zanzibarze.

Następna podróż

- Z każdej podróży przywożę coś innego. Inne wspomnienia, inne pamiątki i smaki. Poznaję nowych ludzi i nowe obyczaje. Teraz mam okazję wrócić do Ameryki Południowej - dodaje Agnieszka.

/ PODKOM. EWA SZYMAŃSKA - SITKIEWICZ /
foto archiwum prywatne Agnieszki Więch